czwartek, czerwca 28, 2007

Indeterminacy #396


Translated by the fabulous Joanna:

Słyszałem, że byli mieszaną parą, ale nie przeszkadzało mi to. Jestem człowiekiem otwartym. Zapukałem. Otworzył, za drzwiami stał jego pewny uśmiech i oczy, które podążały za tobą gdziekolwiek byś się nie udał. Wzbudzał niepokój. Stał tam, uśmiechał się i prężył, zapraszając, bym wszedł do środka. Wszedłem.

„Ona jest w bibliotece”, wyjaśnił, „Czyta Kamasutrę”.

Podążyłem za nim do biblioteki. Czekała, drewniany posąg tuż obok jego zwyczajnego, codziennego ciała. Drzewo cedrowe – poznałem po zapachu – a może tylko kończyny z drzewa cedrowego. Spodziewałem się torsu z dębu, najszlachetniejszego z drzew. Kiedy podniosłem wzrok na jej twarz, wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Zrównoważony sposób, w jaki na mnie patrzyła, sprawił, że poczułem się pewniej. Wcześniej czułem dziwny opór na myśl o tej wizycie, biorąc pod uwagę to, co ich łączyło.

„Przyniosłeś narzędzia?”, zapytał wyrażając nadzieję, że może, jakimś sposobem, zapomniałem.

“Są w walizce”, odpowiedziałem, “Ale czy mógłbym Cię prosić, byś opuścił pokój na czas mojej pracy?”. Wiedziałem, że to niezgodne z etyką mojego zawodu, ale chciałem zostać z nią sam na sam.

„Czy to konieczne?”, był zdziwiony, „W końcu płacę za tę usługę. Myślałem, że będę mógł popatrzeć.”

„W porządku”, uległem, ale jego obecność wzmocniła poczucie emocjonalnej niewygody.

Przenieśliśmy ją na łóżko. Była znacznie cięższa niż to sobie wyobrażałem, zważywszy na lekkość, z jaką ją zaprojektowano.

„Zdejmę z niej ubranie, jeśli sobie życzysz”, zaproponował.

„Nie”, odpowiedziałem stanowczo, „pozwól, że teraz ja się nią zajmę”.

Uporałem się z zapinkami i zamkami wszytymi w sukienkę do kostek zakrywającą jej kształtną formę. Lecz gdy zsuwałem z niej cienki materiał, zauważyłem jak zeszpecone i szorstkie drewno kryło się pod spodem. W duchu zastanawiałem się, jaki był w tym jego udział – mógłbym przysiąc, że wykonano ją perfekcyjnie i z wielką troską. Drewna nie powinno się traktować z niedbalstwem! Nigdy!

Uruchomiłem piaskarkę i zabrałem się do pracy. Drobne wiórki drewna posypały się z podbrzusza, kiedy wygładzałem najbardziej szorstką powierzchnię. Kiedy skończyłem, przesunąłem dłonią po środkowej części jej ciała. Jak ciepłą była jej drewniana skóra po tym zabiegu! Dłutem zaakcentowałem pępek i skierowałem uwagę na pozostałe szczegóły anatomiczne. Wygładziłem ramiona, nogi, z artyzmem wyrzeźbione plecy. Wkrótce wszystko zostało odnowione, a ziarnista powierzchnia jej skóry lśniła w mglistym świetle zaciemnionej sypialni.

Zbadałem ją wnikliwie upewniając się, że nic nie zostało zaniedbane. Wciąż należało dokończyć pracę w sferach erogennych. Piersi będę musiał wygładzić ręcznie – inaczej mógłbym je uszkodzić. Wybrałem najdelikatniejszy skrawek papieru ściernego i zacząłem, miarowo i z wyczuciem, masować je. Gdyby nie pewność, z jaką prowadziłem swoje dłonie, cały proces mógłby trwać godzinami, ja jednak miałem zaufanie do ich wytrzymałości. Przez cały czas gdy pocierałem te dwa klejnoty, berła, nasze spojrzenia stykały się, z jej ust nie znikał uśmiech.
Gdy kończyłem ten sam subtelny zabieg poniżej talii, wydawała się zupełnie spełniona. Moje zadanie zostało wykonane.

Fakt, że wizyta dobiegała końca zasmucał mnie. Wiedziałem jednak, że wykonałem pracę dokładnie i dobrze. Była dziełem sztuki, gotowa do podziwu, jak wtedy, gdy ją stworzono. Ubraliśmy ją i odprowadziliśmy do biblioteki.

„Możesz już iść”, powiedział, „Zadzwonię, jeśli znów będziesz mi potrzebny.”

Odszedłem czując na sobie jego baczny wzrok człowieka z krwi i kości, emanujący pogardą względem nas – ludzi z drewna.